Surowa, targana wiatrami Północ. Życie tamtejszych mieszkańców wcale nie jest łatwe. Codzienne trudy, zmaganie się z nieubłagalną naturą i bezwzględnymi bogami. Ludzie potrzebują nie tylko hartu ducha, ale również ciała, by sprostać życiu w Skandynawii. To stamtąd wywodzą się nieustraszeni, wielcy wojownicy - wikingowie. Ragnar Lothbrok to jeden z nich. Nie jest jednak byle jaką kupą mięcha z toporem, ale błyskotliwym i sprytnym człowiekiem. Zauważa szansę, by splądrować ziemie położone na zachodzie i odnieść z tego o wiele większe korzyści, niż z kolejnej wyprawy w przeciwnym kierunku. Tyle, że nie ma poparcia - miejscowy jarl Haraldson myśli zupełnie przeciwnie i nie ma zamiaru pozwolić Ragnarowi na wyprawę w nieznane. Lothbrok nie jest jednak typem człowieka, który uważałby taki zakaz za realną przeszkodę w dojściu do celu. I jarl doskonale o tym wie...
Pewnego dnia, bezsensownie buszując po Internecie (jak to mam często w zwyczaju), natrafiłem na informacje o serialu. Serialu, który zwał się Wikingowie. Podobno popularny. Podobno wciągający. Podobno warto zobaczyć. A i logo jest ładne, no to czemu nie... Wyguglowałem, włączyłem. Na początku jednak nie porwało. Pierwszy odcinek obejrzałem w dwóch częściach, bowiem za pierwszym razem musiałem przerwać w połowie, bo nudziłem się naprawdę srogo. Ale że smutno mi było, iż zostawiłem to wszystko tak byle gdzie, to wróciłem. Zobaczyłem do końca, nawet się drugi epizod po drodze napatoczył. I nawet coś zaczęło się dziać, nawet było ciekawie, to też szybko zabrałem się za odcinek trzeci. I jak już się wtedy Wikingowie pojawili, to zostali aż do następnego dnia. Wiecie, herbatka, ciasteczka, grabieże - te sprawy.